Wiadomości
     archiwalne
2001
.
.
.
.
.
.
.
2002
2003
9.
2004
2005
12
     
  Strona Główna > Wieści  
       

 
Grudzień 2005


31.12.2005

Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku.

  Orzeł w natarciu

W IV Międzyopowiatowym Turnieju szachowym pod patronatem Starosty Rzeszowskiego rozegranym
w Sokołowie Małopolskim pierwsze miejsce w kategorii dzieci do lat 10 zdobył Paweł Głuszak,
a w kategorii seniorów drugi był Bolesław Ziółkowski - obydwaj reprezentowali MKS Orzeł Rudnik nad Sanem.

[Mariusz Biel, Sztafeta]

--------------------------------------------

Dzięki Bolesławowi Ziółkowskiemu, który od lat jest gwarantem wysokiego poziomu rudnickich szachów
wciąż możemy liczyć na sukcesy rudnickich miłośników królewskiej gry.
Pomimo wielu wcześniejszych szumnych zapowiedzi i deklaracji do tej pory nie nastąpiły niestety żadne zmiany w kulejącej poważnie od dawna sekcji piłkarskiej Orła Rudnik.
A szkoda, bo jak mówi jedno ze znanych prawideł, sprawy pozostawione sobie samym zmieniają się ze złych na gorsze...
[kopernik]


30.12.2005

Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku.

Gimnazjaliści z Rudnika mają do dyspozycji trzy pracownie komputerowe

   Infor-maniacy

  Uczniowie z rudnickiego gimnazjum chętnie chodzą na lekcje informatyki. Szczególnie teraz, gdy kolejna pracownia informatyczna wzbogaciła się o nowy sprzęt komputerowy.
Gimnazjaliści z Rudnika od dwóch tygodni cieszą się nową pracownią informatyczną. Szkoła wyposażona została w dziesięć komputerów uczniowskich, jeden komputer-serwer, skaner i drukarkę laserową. Nowością jest mobilny zestaw multimedialny, czyli laptop i wideoprojektor. Dzięki temu nauczyciele będą mogli podczas lekcji przeprowadzać prezentacje. Jest to trzecia z kolei pracownia informatyczna w tutejszym gimnazjum. W tych istniejących dotychczas - odbywały się lekcje informatyki, a druga służyła uczniom w czytelni.
- W ubiegłym roku w czytelni organizowaliśmy dodatkowe zajęcia pozalekcyjne, uczniowie będą mogli nadal rozwijać swoje zainteresowania - mówi Aleksandra Tofilska, nauczycielka informatyki w rudnickim gimnazjum.

   Z pracowni informatycznej korzystali też uczniowie skupieni w Szkolnym Klubie Europejskim, tutaj redagowana była szkolna gazetka. Teraz, gdy w szkole jest dodatkowa pracownia informatyczna, nauczyciele będą mogli wykorzystywać komputery na innych lekcjach, np. podczas historii, matematyki. Szkoła ma również oprogramowanie, np. do prowadzenia lekcji języków obcych. Aby rudnickie gimnazjum mogło dostać nowy sprzęt komputerowy, szkoła musiała spełnić kilka warunków. Po pierwsze zadaniem pracowników było przygotowanie instalacji elektrycznej oraz wyposażenie nowej pracowni w meble. Ponadto gmina zobowiązała się, że sfinansuje kursy informatyczne dla nauczycieli, opiekunów, dyrektorów szkoły.
Nowy sprzęt komputerowy zakupiono dzięki pieniądzom pochodzącym z Ministerstwa Edukacji Narodowej
i Sportu oraz Europejskiego Funduszu Społecznego. Jego wartość oszacowano na około 40 tysięcy złotych.

 [and, Sztafeta]


29.12.2005

Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku.


Za zasługi bojowe odznaczono go orderem i obdarowano majątkiem ziemskim

  Walczył o niepodległość

Był jedną z wielu osób, które walczyły o wolność ziemi ojczystej. Bo poświęcenie dla ojczyzny było wówczas miarą patriotyzmu. l takim patriotą jest Ferdynand Kondysar - legionista, poseł, społecznik, nauczyciel.

   Ferdynand Kondysar urodził się 8 lutego 1893 r. w Rudniku nad Sanem w rodzinie chłopskiej. Był jednym
z siedmiorga dzieci Jędrzeja i Magdaleny z domu Szast. Ukończył 4 klasy gimnazjum w Mielcu, a następnie Seminarium Nauczycielskie w Rudniku.

    Legiony to żołnierska buta...

  Od wczesnej młodości angażował się w działalność patriotyczną. Był członkiem związku młodzieży "Zarzewie" i Związku Strzeleckiego "Sokół". Działając w paramilitarnych organizacjach poznał Józefa Piłsudskiego, który w czerwcu 1914 r. przyjechał do Rudnika nad Sanem. Marszałek zamierzał wywołać powstanie zbrojne przeciwko Rosji, a bazę lokalizacji powstania upatrywał w Lasach Janowskich.
Przyjechał więc do Rudnika, by zorientować się jakimi drogami możnaby transportować broń i przerzucać powstańców z Galicji. Miesiąc później, w lipcu 1914 r. w lesie za miastem na Górce odbyła się zbiórka organizacji strzeleckiej i przysięga na wierność Polsce. Za kilkanaście dni 15 ochotników - legionistów,
a wśród nich Kondysar, wyjechało na wojnę. Ferdynand został żołnierzem 5 batalionu l pułku piechoty Legionów i walczył na froncie południowym. W czerwcu 1915 r. w bitwie pod Żernikami kapral Kondysar, dowodząc podległą mu drużyną żołnierzy, dokonał niezwykłego czynu. Widząc nacierającego nieprzyjaciela poderwał do ataku swoją drużynę i podjął działania zaczepne. Dzięki temu zatrzymał brawurowe natarcie
i osłonił zagrożone pozycje swoich wojsk, które całą baterią zdążyły się w porę wycofać i ocalić. Jednak podczas tej walki został ciężko ranny w nogę. Miał 15 ran kartaczowych. Przewieziony został do szpitala
w miejscowości Frelwald, skąd przysłał rodzicom swoje zdjęcie - pocztówkę. - Fotografia przedstawia, go
w mundurze legionisty i zawiera wiadomość, że mniej kuleje - mówi Stanisława Ptak, siostrzenica
Kondysara. Wujek postanowil zrobić to zdjęcie, bo ludzie opowiadali, że nie ma nogi. Chciał, więc pokazać swoim rodzicom, że jest caly i zdrów, żeby się nie martwili. Po półrocznej kuracji opuścił szpital, ale już jako inwalida.
Za swój bohaterski czyn odznaczony został Orderem Virtuti Militari V klasy. Mimo iż nie był tak sprawny jak wcześniej, to nadal brał udział w wydarzeniach wojennych. Najpierw włączył się w kompanię werbunkową
w powiecie biłgorajskim, a potem współpracował z Polską Organizacją Wojskową.
Po kryzysie przysięgowym wcielono go do armii austriackiej, pełnił tam służbę pomocniczą w CKW
w Jarosławiu. W listopadzie 1918 r. wstąpił do Wojska Polskiego i wziął udział w walkach polsko-ukraińskich. Powierzono mu wówczas funkcję komendanta szpitala wojskowego w Sanoku. W lutym 1919 r. zwolniono go z wojska, w związku z czym Kondysar postanawia powrócić w rodzinne strony. Będąc z wykształcenia nauczycielem podejmuje pracę w Krzeszowie na stanowisku kierownika Szkoły Powszechnej. Ale nie było mu pisane pozostać tutaj zbyt długo. Przenosi się do Lipin, tam też za zasługi wojenne otrzymał od państwa około 20 mórg ziemi pocerkiewnej.
W 1921 r. ożenił się z Marią Pałkówną, córką kolejarza pracującego w Rudniku. Mieli dwójkę dzieci, syna Zbigniewa Kazimierza i córkę Irenę Annę, którą zdrobniale nazywano Renia. Dzieci ukończyły szkołę powszechną w Lipinach, a następnie rozpoczęły naukę w szkołach średnich. Zbigniew uczęszczał do męskiego Gimnazjum i Liceum w Chyrowie, a Renia do Gimnazjum i Liceum Sióstr Niepokalanek w Jarosławiu. Mieszkając w Lipinach sprowadził na wieś garbarza. A ten nauczył lipińskich rzemieślników wyprawiać owcze skóry w kolorze. Od tej pory szyto tam kożuchy białe i kolorowe.

    Służył ludziom...

 - Najprawdopodobniej okolo 1937 r. wujek wraz z rodziną przeprowadził się do majątku w Potoku Górnym, który kupił sprzedając gospodarstwo w Lipinach. W skład kupionego majątku, wchodził zniszczony dom - dworek z dwoma, gankami, ośmioma pokojami, obszerną kuchnią i sienią. Na zakup posiadlości w Potoku wujek zaciągnąl pożyczkę w Państwowym Banku Rolnym w Lublinie. Tę pożyczkę wujenka musiała spłacać jeszcze w czasie okupacji niemieckiej - opowiada siostrzenica Kondysara.
  W tej wsi były legionista udzielał się w pracy społecznej. To z jego inicjatywy zbudowano tam pomnik ku czci poległych mieszkańców ziemi potockiej, którzy zginęli w latach 1918 - 1920, w czasie walk
o niepodległość. Zniszczony pomnik legionistów odbudowano w 1992 roku. Stoi on przed Urzędem Gminy
w Potoku. Po przeprowadzeniu się do Potoka, Kondysar założył kółko rolnicze. Kondysar sprowadził na wieś pierwsze siewniki zbożowe, doradzał rolnikom w zakresie upraw, pełnił rolę weterynarza wiejskiego Wszystkie te usługi świadczył nieodpłatnie. Pod koniec lat 30-tych wybrany został zastępcą wójta, a za kilka lat wójtem. Pełnił wiele ważnych funkcji w różnych organizacjach na szczeblu powiatu i województwa. Wybrano go na przewodniczącego Wojewódzkiego Zarządu Kółek Rolniczych w Lublinie, wchodził w skład Miejskiej Komisji Centralnego Okręgu Przemysłowego w Biłgoraju, działał w Związku Serwitutantów, kierował Powiatowym Związkiem Legionistów w Biłgoraju. Prowadził też działalność polityczną w Stronnictwie Ludowym. Szczególną popularność zyskał, gdy dwukrotnie wybrano go do Sejmu RP z okręgu Zamość - Biłgoraj. W 1935 r. startował z listy Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, natomiast w 1938 r.
w Sejmie V kadencji, reprezentował Obóz Zjednoczenia Narodowego. - Kiedy byl poslem przyjeżdżał często do Rudnika. Z rudnickiej stacji kolejowej wyjeżdżał co dwa tygodnie do Warszawy. Zawsze byl poważny. Mnie jako kilkuletniej dziewczynce wydawało się, że ciągle załatwiał jakiejś dużej wagi sprawy. Po powrotach ze stolicy bratanek Józek odwoził, często nocą, śpiącego wujka, furmanką do Potoka - wspomina Stanisława Ptak.

    Wojna i okupacja

  Podczas kampanii wrześniowej 1939 r. cała czteroosobowa rodzina Kondysarów wyjechała z Potoka, aby uciec przed zbliżającymi się Niemcami. Jednak już na początku października, po wkroczeniu wojsk sowieckich na polskie ziemie wschodnie i do Potoka, Kondysarowie powrócili do swojej posiadłości. W porę ostrzeżono ich, że NKWD i polscy przedwojenni komuniści planują ich zabić. Ferdynanda, jego żonę i dzieci miał spotkać taki sam tragiczny los, jak dziewięcioosobową rodzinę Boryczków z Rudnika, którą wymordowano
w Kamionce. Jednak dzięki pomocy przyjaciół, którzy dali schronienie Kondysarom, przeżyli. Mordercy doszczętnie splądrowali dom i gospodarstwo. Wkrótce Potok został zajęty przez wojska niemieckie. Gestapowcy zaczęli szukać osób, które prowadziły działalność polityczną i cieszyły się dużym autorytetem wśród miejscowej ludności. Padło nazwisko Kondysara, który w 1940 r. został aresztowany. - Byłem w domu państwa Kondysarów jak przyjechali gestapowcy. Niemcy wyglądali groźnie. Na czapkach mieli emblemaciki
z trupimi główkami. Oświadczyli, że przyjechali go zabrać. W tym czasie cielila się krowa w jego oborze
i akurat wychodził on z jakimiś potrzebnymi rzeczami do tej obsługi. Zapytał gestapowców, czy może dokończyć tej czynności. Odpowiedzieli mu, że tak, że zaczekają - mówił Wiesław Sander, syn kierownika szkoły w Potoku, świadek aresztowania. Po aresztowaniu posła więziono we więzieniu w Biłgoraju, Zamościu, a w końcu na Zamku w Lublinie. Następnie przewieziono go do obozu koncentracyjnego do Oranienburga, gdzie otrzymał nr obozowy 26581. Podczas tej więziennej tułaczki, najbliższa rodzina Kondysara przeżyła dramat. - W grudniu 1943 r. Ukraińcy wraz z Niemcami urządzili tzw. "akcję". Spalili w Potoku wiele domów
i zastrzelili 20 mieszkańców. Między innymi napadli na dom Kondysarów - opowiada siostrzenica Ferdynanda. Zbyszkowi udało się uciec. Wujenka z pękniętymi żebrami od uderzenia kolbą karabinu niemieckiego biegła wraz z córką w pola zasypane śniegiem. Kula trafila w brzuch Renię. Obydwie leżące na śniegu i mrozie po kilku godzinach odnalezione przez ludzi ze wsi, zostały odwiezione furmanką do szpitala w Biłgoraju. Renia zaraz zmarła.. Miała 19 lat. Pochowana została w sukni uszytej z gazy szpitalnej. W 1945 r. po oswobodzeniu obozu, chory na tyfus Kondysar pod opieką Czerwonego Krzyża przewieziony został do szpitala do Szwecji. Po wyleczeniu wrócił do swego rodzinnego domu w Rudniku, gdzie czekała na niego
żona i syn.

   Ukochał ziemię potocką...

  Kondysarowie postanowili jednak Wracać do Potoka. Były legionista i poseł odciął się od spraw
politycznych, nie podjął pracy w zawodzie nauczycielskim, ani w urzędzie. Zresztą jako przedwojenn
działacz społeczny i polityczny był szykanowany nie mógł uzyskać żadnej pracy. Wrócił na rolę i poświęcił się sprawom wsi. Doradzał ludziom w wieli sprawach. Angażował się też w budowę szkół na terenie gminy Potok. Budowana na początku lat pięćdziesiątych Szkoła Podstawowa w Potoku była wówczas jedną
z najnowocześniejszych szkół wiejskich w województwie lubelskim (sala gimnastyczna, zaplecze kuchenne, centralne ogrzewanie, świetlica).
  Ferdynand Kondysar zmarł w Potoku w 1966 r., przyczyną śmierci był wylew krwi do mózgu.
Pochowano go na rudnickim cmentarzu. - Na grobu Kondysarów często płoną znicze. Szczególnym dniem jest Święto Niepodległości. Wówczas cała rodzina odwiedza grób swego legionisty, zapala znicze i wspomina wielkiego patriotę i szlachetnego człowieka - opowiada Stanisława Ptak.

 [Anna Drelich, Sztafeta]


26.12.2005


Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku.

    Już kują !

 W Rudniku nad Sanem trwają prace remontowe w budynku przeznaczonym na utworzenie Centrum Wikliniarstwa. Choć na razie adaptacją obiektu zajmuje się tylko ośmiu robotników, to już widać efekty ich pracy.
Jednym z pierwszych zadań, jakie stanęły przed ekipą remontową, było usunięcie tynków z wnętrza budynku. - Zaczynając pracę spodziewaliśmy się dużo gorszej sytuacji. Dopiero na miejscu okazało się,
że odgrzybienia i osuszenia wymaga tylko część ścian na parterze. Samo zdarcie tynków poszto nam dość gładko - powiedział nam jeden z pracowników firmy budowlanej. Kolejnym wyzwaniem dla robotników będzie m.in. założenie instalacji elektrycznej, centralnego ogrzewania i instalacji wodno-kanalizacyjnej.
Na naprawę czeka także dach budynku, który w kilku miejscach, jak mówi burmistrz miasta, robi
się niebezpiecznie pomarańczowy i w niedługim czasie może zacząć przeciekać. Przed robotnikami stoi także zadanie przebudowy wnętrza budynku stosownie do założeń opracowanego projektu oraz przerobienie strychu na magazyn wyrobów z wikliny. W tak przebudowanym i wyremontowanym budynku powstaną
m.in. sale wystawowe i konferencyjne, biblioteka multimedialna oraz punkt informacyjny.

[dag, Sztafeta]


Szopka Bożonarodzeniowa w rudnickim kościele Trójcy Świętej .


                                                  



23.12.2005

Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku.

Choinki z Rudnika będą ozdobą świąt w Niemczech

           Zamiast świerku - brzoza

Wikliniarze po raz kolejny pokazali, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Po wiklinowych płotach, koniach
i tradycyjnych koszykach przyszła kolej na choinki.

   - Od kilku lat wysyłamy nasze wyroby na zachód. Cieszą się one tam bardzo dużym zainteresowaniem. Dlatego też jakiś czas temu zdecydowaliśmy się spróbować czegoś innego. Chcieliśmy, żeby w naszej ofercie handlowej znajdowały się nie tylko tradycyjne kosze, ale również nietypowe wyroby - mówi Maria Olko, współwłaścicielka firmy "Mirmaro", zajmującej się produkcją wyrobów wikliniarskich. - Dlatego po zastanowieniu zdecydowaliśmy się spróbować handlu ozdobami świątecznymi. I jak widać był to dobry pomysł. Oczywiście jak na razie jest to niewielka ilość produktów. W naszym asortymencie znajdują się między innymi choinki, gwiazdy betlejemskie, szopki bożonarodzeniowe oraz renifery. Wszystkie te przedmioty zostały wykonane nie z wikliny, ale z gałązek brzozy. - Wybór brzozy, jako podstawowego tworzywa był oczywisty. Delikatne i wiotkie gałązki pozwalają na wykonanie nawet najbardziej skomplikowanych konstrukcji - twierdzi Maria Olko. - Większość ozdób świątecznych i choinek trafi na rynek niemiecki. Biorąc pod uwagę, że tam okres zakupów przedświątecznych zaczyna się bardzo wcześnie, wysyłkę rozpoczęliśmy już we wrześniu.

[dag, Sztafeta]


22.12.2005


Z cyklu - W prasie lokalej o Rudniku

Nadleśnictwo z Rudnika planuje sprzedać w tym roku 600 świątecznych drzewek

     Żywe i pachnące

  Wigilijne drzewka do Rudnika przywożone są z lasu Zatyki pod Niskiem. W tym roku przeznaczono do sprzedaży około 600 sztuk drzewek świerkowych. Handel drzewkami leśniczy rozpoczynają na tydzień przed świętami, bo wtedy jest najwięcej chętnych.
Najtańsze, metrowe drzewko można już kupić za dziewięć złotych. - Sprzedaż choinek to dla nas żaden interes. Zajmujemy się tym po to, by ludzie nie dewastowali drzewostanów. Zachęcamy ich do kupna, a nie do kradzieży - powiedział nadleśniczy Edward Tomecki. A jednak zdarzają się przypadki bezprawnego wycinania drzewek. Zwłaszcza że w ten sposób złodzieje mogą zarobić przed zbliżającymi się świętami.
Jeśli złodziej zostanie przyłapany na gorącym uczynku, nie ujdzie mu to płazem. Musi zapłacić mandat.
W najgorszym przypadku sprawa zostaje oddana do sądu grodzkiego. Wysokość mandatu zależy od wielkości choinki oraz od... zachowania złodzieja. - Jeśli ktoś jest agresywny i choinka jest wysoka, mandat wynosi 100 złotych. W przeciwnym razie 50 złotych - wyjaśnił Tomecki. Drzewka odzyskane z kradzieży przekazywane są do szkół, kościołów czy przedszkoli.

 [Anna Drelich , Sztafeta]


18.12.2005

Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku.

 Dom Dziecka w Stróży działa już pięć lat

     Nasz Dom

- Chcemy, aby nasz dom miał charakter dużej rodziny, a nie skupiska osób prawnie zameldowanych - mówi siostra Ewa. Dlatego siostry Pallotynki starają się, aby ich wychowankowie czuli się tutaj jak w prawdziwym domu. l faktycznie tak jest, nawet ci, którzy już się usamodzielnili, wracają, aby wspólnie zasiąść do wigilijnego stołu.

 Nasz Dom Dzieciątka Jezus w Stróży rozpoczął swą działalność pięć lat temu, w 2000 roku. Siostry Pallotynki i pracownicy domu dziecka postanowili uczcić tę rocznicę. - Uroczystości te miały bardziej charakter religijny. Ten dzień byl również okazją, aby podziękować mieszkańcom Stróży za to,
że zaakceptowali nasze dzieci, że są do nich nastawieni przyjaźnie - relacjonuje siostra Consolata.
- Zaprosiliśmy osoby, które przyczyniły się do powstania domu. Honorowym gościem był ksiądz Czesław Wala, założyciel Domu Dziecka. Zaproszono również burmistrza Waldemara Grochowskiego, Edwarda
Tomeckiego przewodniczącego Rady Miejskiej i Różę Wragę kierownika Urzędu Stanu Cywilnego. Był też Zygmunt Wojciechowski, który niegdyś dostarczył cegieł na budowę domu, a także Celina i Piotr Olko.
To oni podarowali wiklinowe meble do ośrodka. Uroczystości rozpoczęto od mszy św., a zakończono programem artystycznym, który przygotowali wychowankowie placówki.
Obecnie w domu dziecka w Stróży mieszka 39 dzieci w wieku od szóstego miesiąca do 20 lat. Chociaż początkowo planowano, by tutaj zamieszkały tylko maluchy. Podopieczni sióstr Pallotynek to dzieci
z województwa podkarpackiego, głównie ze Stalowej Woli i Niska. Życie tutaj wygląda jak w prawdziwym domu. Kiedy ich podopieczni wracają ze szkoły, zakradają się do kuchni, by zobaczyć, co jest na obiad. Czasem nawet marudzą kucharce, że chciałyby zjeść np. pierogi, a panie przygotowały coś innego do jedzenia. Każdy ścieli swoje łóżko, sprząta pokój, pomaga w kuchni. Szczególnie starsze dziewczyny,
które w ten sposób mają okazję nauczyć się gotować lub piec. Przed świętami wspólnie robią ozdoby choinkowe. A gdy zbliża się Wigilia nawet ci, którzy już dawno usamodzielnili się, wracają tutaj na wspólny posiłek. Mieszkańcy domu są jak jedna wielka rodzina. Część z podopiecznych sióstr Pallotynek powróciło do swoich biologicznych rodzin, niektórzy zostali zaadoptowani. - Przez cały czas utrzymujemy kontakt
z naszymi dziećmi, ich rodzinami. Jeżeli widzimy, że dzieci są szczęśliwe, to cieszymy się. To jest dla nas potwierdzeniem, że trzeba podejmować taką pracę - mówi siostra Ewa. - Przez cały czas, kiedy opiekujemy się dziećmi, staramy się im wpoić pewne wartości, aby wiedzieli, co jest ważne, jak należy postępować.

[Anna Drelich, Sztafeta]

Zima



17.12.2005

 Zima przestała już żartować i postanowiła pobielić śniegiem szary, jesienny jeszcze Rudnik.
Znakomicie wkomponowała się w tę śnieżną biel choinka, która stanęła niedawno na rynku miejskim.

                                   


13.12.2005

 Pozostańmy jeszcze w klimacie rudnickich lasów. Tak zmienia się ostatnio wygląd leśnych dróg i duktów,
które staraniem rudnickiego nadleśnictwa uzyskują nowe nawierzchnie o znakomitej jakości.
Na zdjęciach - droga wiodąca w bok od traktu Nadleśnictwo - Kończyce.
Mieszkańcy ulicy Wałowej w Rudniku z pewnością spoglądają na takie obrazki z zazdrością...

   
           
 
                                                


 I wreszcie - zderzenie pór roku w promieniach grudniowego słońca. To też można oglądać w naszych,
rodzimych, rudnickich lasach.

                                   


12.12.2005

 Na rudnickich trasach rowerowych wciąż utrzymują się znakomite warunki do uprawiania turystyki rowerowej. Z jednej strony lekko zmrożone, twarde leśne dukty, z drugiej zaś miękki dywan
z opadłych liści, pozwalają na doskonały trening przed rozpoczynającym się właśnie sezonem narciarskim.
   
           
 
                                    

 Rodzime bobry próbują postawić tamę na ...niebieskim szlaku rowerowym i ściąć drzewo ze znakiem
oznaczenia szlaku. Jak widać na poniższym zdjęciu, z powodzeniem.

                   



11.12.2005

W rudnickich lasach pierwsze oznaki zimy. Do akcji ostro wkroczyli drwale.

                                                   


10.12.2005

Oto kolejny ciekawy artykuł z ostatniego (3/2005) numeru "Przeglądu Rudnickiego"

    Po naukę do lasu

 Na pytanie, jakie ma znaczenie i jakie funkcje pełni las w naszym życiu ? - Przeciętny człowiek nie potrafi znaleźć jednoznacznej i prostej odpowiedzi. Las kojarzy się często jako dostarczyciel drewna czy płodów runa leśnego - grzybów, jagód, ziół. I prawdą jest, że taką funkcję las też pełni. Nazywa się ona funkcją produkcyjną. Pomimo, że jest to funkcja istotna, to jednak w hierarchii ważności zadań, jakie las odgrywa
w środowisku życia człowieka, zajmuje ona dopiero końcowe miejsce. Pierwszoplanowe znaczenie zajmuje funkcja zwana pozaprodukcyjną. Pod tym określeniem kryje się wiele niematerialnych zysków, jakie czerpiemy z lasu. W tym pojęciu las to m.in. najbogatsze środowisko życia roślin i zwierząt, czynna ochrona przyrody (wiele chronionych gatunków fauny i flory występuje tylko w lesie), największy producent tlenu, filtr ochronny wód, gleb i powietrza oraz miejsce turystyki, rekreacji i edukacji leśnej. Wszystkie wymienione powyżej wartości są niemal tak samo ważne, jednak funkcja edukacyjna nabiera ostatnio szczególnego znaczenia. Mając na uwadze, że wiedza na temat polskich lasów i leśnictwa jest w naszym społeczeństwie zbyt mała lub często nieprawdziwa, leśnicy organizują różne akcje, opracowują programy edukacyjne skierowane przede wszystkim do nauczycieli oraz dzieci i młodzieży szkolnej. Tworzy się wiele obiektów,
jak izby leśne, piesze lub rowerowe ścieżki przyrodnicze, gdzie jakby "na żywym organiźmie" można uczyć się przyrody i poznawać tajniki lasu i gospodarowania lasem.

   Także na terenie Nadleśnictwa Rudnik to zadanie jest od kilku lat szczególnie intensywnie realizowane. Corocznie, bardzo chętnie odwiedzana przez uczniów jest szkółka zespolona, gdzie można zobaczyć jak wygląda produkcja sadzonek oraz nauczyć się rozpoznawać różne gatunki drzew i krzewów. Nadleśnictwo inicjuje i współorganizuje różne akcje, jak np. "Czysty Las", "Dzień Ziemi", "Dzień Drzewa", "Sprzątanie Świata" i inne. Podczas nich uczniowie sprzątają las, pobocza dróg, likwidują dzikie wysypiska śmieci, ucząc się jednocześnie dbałości o swoje otoczenie. Natomiast leśnicy organizują akcje, dysponują środki transportu, ochrony osobistej, a na zakończenie przygotowują ognisko, podczas którego przekazują wiele różnych i ciekawych informacji dotyczących m.in. leśnictwa, łowiectwa czy ekologii.

   Od 1999 roku funkcjonuje dobrze już znana ścieżka przyrodniczo-dydaktyczna, utworzona na obrzeżach Niska, przy drodze wylotowej w kierunku Rzeszowa. Cieszy się ona dużym zainteresowaniem i jest często odwiedzana przez mieszkańców Niska i okolic. To spowodowało, że Nadleśnictwo postanowiło utworzyć drugi tego typu obiekt i oddać go w użytkowanie, tym razem przede wszystkim, mieszkańcom miasta i gminy Rudnik nad Sanem. W ostatnich dniach czerwca bieżącego roku, przy udziale władz gminnych
i powiatowych, wiceprezesa Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej
w Rzeszowie (współudziałowiec finansowy przedsięwzięcia), dyrektorów i nauczycieli szkół oraz miejscowych leśników uroczyście otworzono nową ścieżkę przyrodniczo-edukacyjną. Znajduje się ona w Leśnictwie Kopki.
 
  Aby ją odnaleźć, wyjeżdżamy z Rudnika w kierunku Leżajska. W miejscowości Chałupki skręcamy w prawo (przy drodze jest tablica informacyjna), i już po kilku minutach znajdujemy piękną polanę z rosnącym pośrodku potężnym dębem - pomnikiem przyrody. To znaczy, że jesteśmy na początku naszej leśnej przygody. Polana stanowi początkowe, ale i zarazem końcowe miejsce naszej wędrówki, ponieważ trasa ścieżki ma kształt zamkniętej pętli, liczy ok. 3 kilometrów długości i jest oznakowana strzałkami
  Na polanie znajduje się "Leśna Szkoła". Jest to zadaszenie wyposażone w stoły, ławki i zestaw tablic dydaktycznych, przeznaczone do prowadzenia lekcji przyrody na świeżym powietrzu. Obok znajduje się także miejsce biwakowe.
Na trasie ścieżki znajduje się 10 przystanków tematycznych, na których ustawiono tablice zawierające piękne kolorowe zdjęcia i ciekawe opisy. Ponadto trasę wzbogacono o różne budowle i urządzenia.
Z ich pomocą można odkryć wiele ciekawostek, jakie kryje las, zrozumieć zjawiska i procesy w nim zachodzące, a także lepiej i łatwiej poznać niektóre problemy dotyczące m.in. ochrony przyrody, budowy
i funkcji lasu, siedlisk leśnych, roślin i zwierząt żyjących w lesie. Bardzo ważnym tematem jest także problematyka ochrony lasu przed zagrożeniami ze strony szkodników oraz to jak leśnicy, często z pomocą naturalnych sprzymierzeńców, bronią las przed nimi.
  Na zakończenie, mamy nadzieję, ciekawego i przyjemnego pobytu na ścieżce, czeka na wszystkich miejsce biwakowe, gdzie można bezpiecznie rozpalić ognisko, odpocząć i podzielić się wrażeniami.
Mamy nadzieję, że nasza kolejna, i nie ostatnia, oferta przyjemnego i pożytecznego spędzenia czasu,
na świeżym, leśnym powietrzu, w bezpośrednim kontakcie z przyrodą, zostanie pozytywnie przyjęta. Utwierdza nas w tym przekonaniu choćby to, że jeszcze w trakcie budowy ścieżka cieszyła się zainteresowaniem okolicznych mieszkańców, natomiast od chwili otwarcia jest chętnie odwiedzana przez nauczycieli i uczniów szkół oraz jest miejscem niedzielnych spacerów całych rodzin. Niepokój tylko budzą zdarzające się już dewastacje urządzeń.

  Nadleśnictwo Rudnik zaprasza spacerowiczów i rowerzystów na trasy leśnych ścieżek. Dla zorganizowanych grup zgłaszających wcześniej swój pobyt zapewniamy przewodnika oraz piękne foldery.

 [Nadleśnictwo Rudnik, Przegląd Rudnicki 3/2005]

---------
O ścieżce tej pisaliśmy tu już wielokrotnie, odpowiednie zdjęcia i opis można znaleźć w archiwum.
Kopernik


9.12.2005

 Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku. 

     Groził wybuch

  Ewakuowano kilkanaście rodzin z kamienicy w Rudniku nad Sanem.

  Z rozszczelnionej butli zaczął ulatniać się gaz, który zapalił się, płomień smagał ściany pokoju.
W pozostałych butlach zadziałał mechanizm bezpieczeństwa - zawory zaczęły puszczać gaz, chroniąc przed eksplozją butli. W pokoju zaczął zbierać się gaz, grożąc wybuchem.
Ta groźna sytuacja zdarzyła się wczoraj nad ranem w kamienicy w Rudniku nad Sanem w powiecie niżańskim. 83-letni lokator jednego z mieszkań próbował uruchomić kuchenkę gazową, zasilaną z butli. Prawdopodobnie oparł się o nią i wtedy rozszczelnił się zawór. Zaczął się palić gaz wokół zaworu od zapałek, którymi starszy człowiek podpalał kuchenkę. Obok były trzy kolejne butle. Nagrzały się. Groziło to eksplozją, w takich przypadkach zawory same zaczynają wypuszczać gaz, żeby nie rozsadził butli. Gaz zaczął zbierać się w pokoju.
Interweniujący strażacy znaleźli staruszka w drugim pokoju, nie chciał wyjść z nimi. Miał poparzoną rękę. Podobno jeszcze na pogotowiu trzymał w niej zapałki.
- Ewakuowaliśmy mieszkające w budynku rodziny i wyciągnęliśmy butle na zewnątrz, gdzie w sposób kontrolowany opróżniliśmy je z gazu - opowiada kapitan Mariusz Szewczyk, rzecznik prasowy Komendy Powiatowej Straży Pożarnej w Nisku. Dodaje, że nie było dużych strat materialnych, w zasadzie ogień tylko osmalił ściany. Ale w tym przypadku nie ogień, a ewentualny wybuch był głównym zagrożeniem, w jednej butli mieści się 11 kilogramów gazu...

 [Stan, Echo Dnia]

-------------------
Dodajmy, że zdarzenie miało miejsce w przedwojennym budynku przy ulicy Sandomierskiej, zlokalizowanym
około 100 metrów od rudnickiego magistratu.
[Kopernik]


7.12.2005

  Są już pierwsze symptomy tego, że lada dzień rozpocznie się remont budynku, w którym ma się znajdować
rudnickie Centrum Wikliniarstwa. Póki co, pojawiła się bariera z taśmy ostrzegawczej i stanęła tablica informacyjna, mówiąca o tym, że inwestycja jest współfinansowana przy pomocy jednego z programów unijnych. Pojawiła się też prowizoryczna skrzynka tymczasowego zasilania budynku w energię elektryczną.
Wygląda na to, że projekt obiektu, o którym dyskutuje się w Rudniku od wielu lat, ma wreszcie realną szansę na to,
aby się zmaterializować.

                                       


6.12.2005

  Od 11 grudnia (niedziela) będzie obowiązywał nowy rozkład jazdy pociągów PKP.
Wszystkich rudniczan, którzy korzystają z tego środka lokomocji spotka miła niespodzianka.
Zamiast dotychczasowych trzynastu, w Rudniku będzie się zatrzymywać siedemnaście pociągów.
Kilka z nich zamiast do Rozwadowa będzie kursować do Tarnobrzegu, wracają też bezpośrednie
pociągi do Rzeszowa.
  

              Nowy rozkład          Stary rozkład
  
   2:57 Rzeszów
   4:53 Przeworsk
   5:26 Stalowa Wola Rozwadów, Tarnobrzeg
   5:49 Stalowa Wola Rozwadów
   6:31 Przeworsk
   7:12 Stalowa Wola Rozwadów, Tarnobrzeg
   8:10 Przeworsk
   9:52 Stalowa Wola Rozwadów, Tarnobrzeg
  11:04 Przeworsk
  13:47 Stalowa Wola Rozwadów, Tarnobrzeg
  14:40 Przeworsk
  15:39 Stalowa Wola Rozwadów, Tarnobrzeg
  16:25 Przeworsk
  17:46 Stalowa Wola Rozwadów, Tarnobrzeg
  18:31 Rzeszów
  19:03 Przeworsk
  20:45 Tarnobrzeg
   5:33 Stalowa Wola Rozwadów, Tarnobrzeg
   5:59 Przeworsk
   7:08 Stalowa Wola Rozwadów
   7:50 Stalowa Wola Rozwadów
   8:23 Przeworsk
   9:56 Stalowa Wola Rozwadów
  10:57 Przeworsk
  13:45 Stalowa Wola Rozwadów, Tarnobrzeg
  15:37 Stalowa Wola Rozwadów
  14:53 Przeworsk
  16:16 Przeworsk
  18:04 Stalowa Wola Rozwadów
  18:46 Przeworsk


5.12.2005

Z prasy lokalnej

    Los Orła Rudnik

Jeszcze w tym roku ma dojść do personalnej rewolucji w kierownictwie Miejskiego Klubu Sportowego
Orzeł Rudnik.
Jak już informowaliśmy, z funkcji prezesa postanowił zrezygnować Jan Kopeć. Teraz dowiedzieliśmy się,
że dość pracy z piłkarzami ma były znakomity piłkarz między innymi warszawskiej Legii oraz Radomiaka Radom Hubert Kopeć, syn prezesa.

   - Ja się Hubertowi nie dziwię, bo co to za praca, kiedy na treningach jest trzech zawodników. Ja swego zdania raczej nie zmienię, jestem zdecydowany na 99 procent zrezygnować i odpocząć od pracy w klubie. Po artykule w "Echu" rozdzwonił się mój telefon, niektórzy nakłaniają mnie do pozostania, ale moim zdaniem, trzeba dać szansę wykazania się komuś młodszemu - mówi Jan Kopeć.
W rudnickim klubie, którego piłkarze zajmują miejsce w dolnej części tabeli stalowowolskiej klasy okręgowej, trwa obecnie inwentaryzacja. Z dokumentami zapoznaje się też komisja rewizyjna. Po zakończeniu tych
prac ma zostać zwołane zebranie, podczas którego zapadną decyzje dotyczące najbliższej przyszłości Orła. Jego los jest z roku na rok coraz bardziej niepewny.

 [PISZ, Echo Dnia]


4.12.2005

Warto zapoznać się z treścią niezwykle interesującego artykułu, który ukazał się w anonsowanym
wczoraj, najnowszym numerze "Przeglądu Rudnickiego". Pozostałe artykuły można oczywiście
przeczytać sięgając po oryginalną, "papierową" wersję wspomnianego czasopisma.

Władysław Patronowicz

Garść wspomnień z czasów okupacji niemieckiej


Polacy jako jeden z nielicznych narodów w Europie w czasie II Wojny Światowej zdobyli się na zorganizowanie podziemnego przemysłu zbrojeniowego. Gromadzona przez organizacje podziemne broń, która pozostała po działaniach wojennych w czasie kampanii wrześniowej oraz pochodząca z prywatnych zbiorów, nie mogła zaspokoić "głodu broni",
na jaki cierpiał cały naród, który mino poniesionej klęski nie skapitulował,
lecz walczył dalej z podziemia.
Zwycięstwa hitlerowców w latach 1940-1942 przekonały kierownictwo podziemia, że walka będzie długa i trudna,
a posiadane zasoby środków walki i ewentualne zrzuty nie będą wystarczające. Z tych też powodów zostały zorganizowane przy Komendach Okręgów A.K. Szefostwa Produkcji Konspiracyjnej.
Na terenie Okręgu A.K. Kraków zostało zorganizowane Szefostwo Produkcji Konspiracyjnej noszące kryptonim "Ubezpieczalnia".

Szefem "Ubezpieczalni" został mianowany Bolesław Nieczuja Ostrowski, pseudonim "Grzmot". Jemu
też podlegał Podokręg A.K. Rzeszów z Inspektoratem Technicznym "Ubezpieczalnia - Wschód", którym dowodził kpt. Władysław Homel ps. "Lis". Podlegało mu kilkanaście komórek produkcji i montowania granatów. Komórki takie były m.in. w Rakszawie koło Łańcuta, Trzcianie koło Rzeszowa, Górze Ropczyckiej,
Rudniku nad Sanem, Jarosławiu, Gniewczynie Łańcuckiej, Rzeszowie, Mielcu i Wadowicach Górnych koło Mielca. Wykaz ten nie obejmuje rzecz jasna wszystkich komórek. "Ubezpieczalnia-Wschód" działała poprzez wymienione wyżej komórki zwane Montowniami.

  W skład każdej Montowni wchodziła grupa żołnierzy A.K. rekrutujących się z miejscowej ludności, przeważnie doświadczonych już bojowników, a skierowanych przez komendantów właściwych terytorialnie Okręgów AK. Każdą Montownią dowodził wyznaczony przez kpt. "Lisa" oficer lub podoficer.
  Moja działalności w konspiracji zaczęła się od tego, że mieszkając wraz z rodziną w Rudniku, w domu mojej matki, oddałem w 1940 roku część pomieszczenia na siedzibę dowództwa ZWZ Okręgu Przemyskiego,
w którym między innymi pracowali: Andrzej Skarżyński, Marian Wojciechowski, Władysław Kopeć (późniejszy wiceminister rolnictwa), Stanisław Skowroński. Osoby te pracowały w terenie, a w razie potrzeby ukrywały się w naszym domu.

W styczniu 1942 roku dowództwo ZWZ przeniosło się na teren jasielski.
W lutym 1942 roku wstąpiłem do komórki ZWZ-u a następnie do A.K. w Rudniku nad Sanem, w której już pracowali: Jadwiga Głowacka ps. "Isia", Stanisław Głowacki ps. "Zend", Czesława Irzyk ps. "Cesia", Jan Irzyk ps. "Jan", którego dom był zawsze otwarty dla spraw organizacji. U niego też był punkt kontaktowy.
Zdaniem moim było ściśle współpracować z wymienionymi osobami w zakresie przyjmowania i czasowego przechowywania zdobytej czy skupionej od Niemców czy ich sojuszników broni i amunicji. Przez nasze ręce przeszło około 30 pistoletów, kilka KB., jeden RKM. i kilkaset różnego rodzaju amunicji i granatów.
Wiosną 1943 roku w domu Patronowiczów przy ulicy 15 Grudnia 25 została zorganizowana montownia granatów. Na jej dowódcę został powołany przez kpt. "Lisa" - ppor. Władysław Patronowicz ps. "Piorun". Praca w naszej montowni przebiegała bardzo sprawnie, czego dowodem było wyprodukowanie w stosunkowo krótkim czasie 3000 granatów ręcznych.

   Z tych czasów wspominam sobie jak to pewnej majowej niedzieli (1943 roku) zawiadomiono mnie, że przed pocztą stoi samochód ciężarowy z ładunkiem przeznaczonym dla naszej montowni i czeka na przewodnika. Gdy się zgłosiłem natychmiast ruszyliśmy w kierunku naszego domu. Było to 42 w samo południe i od zachodu nadciągała burza. Właśnie w tym momencie, kiedy mijaliśmy Szkołę Rzemiosł, w której mieścił się niemiecki Sztab Obrony Sanu. Zerwał się tak silny wiatr, że porwał z szosy całe tumany piasku. Ta kurzawa zasłoniła nasz samochód przed wzrokiem Niemców.
Szczęśliwie niespostrzeżeni zajechaliśmy, od tyłu lasem, do naszego domu. Tam w płocie była ukryta furtka, dzięki której skracaliśmy drogę do stacji kolejowej.

 W samochodzie był kierowca i kpt. Homel, jako konwojent. W pośpiechu w trójkę zdjęliśmy ładunek. Chodziło o to, żeby skrzynki z szedytem i korpusami (czerepami) granatów znieść za płot i aby samochód jak najszybciej odjechał. Dokonaliśmy tego w niespełna
15 minut. Wtedy dopiero zabrałem się do przenoszenia skrzynek do budynku gospodarczego, gdzie jedno pomieszczenie przeznaczyłem na magazyn. Ładunek
zajął prawie jedną czwartą powierzchni magazynu.
Na montownię granatów przeznaczyliśmy mały pokoik na poddaszu od strony Szkoły Rzemiosł.

Po kilku tygodniach Okręg AK. Kraków skierował do mnie pchor. Leszka Wiklickiego ps. "Leopard", w celu osobowego zasilenia naszej montowni. Wiklicki będąc przeszkolonym w montowaniu i uzbrajaniu granatów, nauczył nas tej czynności i w czwórkę tj. Irzyk, Głowacki, Wiklicki i ja przystąpiliśmy do pracy. Montowanie polegało na tym, że czerepy granatów napełnialiśmy materiałem wybuchowym, w tym przypadku szedytem, ubijaliśmy go, w środku pozostawialiśmy otwór na zapalnik, który następnie wkręcaliśmy i naciągaliśmy iglicę zabezpieczając ją zawleczką. Zapalniki, spłonki i zawleczki dostarczały nam nasze łączniczki "Cesia"
i "Wanda". Tak przygotowane granaty przenosiliśmy do magazynu. Tam każdy granat z osobna zawijaliśmy
w papier parafinowy. Zawinięte granaty układaliśmy po 20 sztuk do skrzynek opróżnionych po szedycie, też wyłożonych papierem parafinowym, aby w ten sposób chronić jej przed wilgocią i korozją. Następnie skrzynki zabijaliśmy gwoździami i układaliśmy pod ścianą w magazynie.
Dla odwrócenia uwagi Niemców, w dzień pracowałem na stacji kolei wąskotorowej Rudnik - Krzeszów jako ślusarz, a popołudniu w montowni. Jednego dnia w czasie montowania granatów mieliśmy następującą przygodę. Kiedy po zmontowaniu pewnej partii granatów znosiliśmy je ze strychu do magazynu Staszkowi Głowackiemu wypadł z rąk granat i potoczył się po schodach aż na sam dół. Wszyscy zamarliśmy przez chwilę, czekając aż nastąpi wybuch. Okazało się, że nasze granaty były dobrze zabezpieczone zawleczką
i wybuchu nie było. Wszystko skończyło się na strachu.
Innym razem gdzieś w oknie na górze, właśnie w naszej montowni niemiecki patrol zauważył w zaciemnieniu szparę, przez którą sączyło się światło, no i skierował kroki do naszego domu. Struchleliśmy słysząc pod oknem tupot podkutych niemieckich butów. Szybko zgasiliśmy światło, a ja zbiegłem na dół zobaczyć co się dzieje. Spotkałem w sieni trzech Niemców rozmawiających z moji} babcią, która waśnie w tym czasie wyszła ze swojego pokoju i po niemiecku zapytała ich, czego tu właściwie chcą. Odpowiedzieli, że okno na górze jest słabo zasłonięte i jasna smuga światła jest widoczna z daleka. Włączyłem się do rozmowy i oznajmiłem, że zgasiłem tam światło i zszedłem na dół. Na to Niemcy powiedzieli, aby na przyszłość dokładniej zasłaniać okna, bo inaczej będzie kara. Gdy odeszli zasłoniliśmy okno jeszcze jedną szerszą roletą z czarnego papieru
i w dalszym ciągu montowaliśmy granaty. Na szczęści i tym razem skończył się na strachu.

   Tak minęło kilka tygodni, bo dla bezpieczeństwa nie zbieraliśmy się codziennie. W czasie pracy często odwiedzał nas kpt. "Lis" kontrolując nasze działania. Często też zaglądał do nas Stanisław Masłowski - Pieńkowski ps. "Brona". Gdy zakończyliśmy montować i zabezpieczać granaty Leszek odjechał do Krakowa. W Rudniku przez cały czas produkcji granatów mieszkał jako kuzyn u dr Irzyka. Pozostali cierpliwie czekali na dalsze rozkazy i znów wzięli się do skupywania, konserwacji i przechowywania zdobytej amunicji i broni.
W niedługim czasie po odjeździe Leszka przybiegł do mnie goniec i zawiadomił abym przygotował schowek
i łóżko dla rannego, którego już prowadzą z mijanki Sibigi. Co było robić ? Wraz z moją matką uprzątnęliśmy szybko pokoik na strychu vis a vi naszej montowni. Wstawiliśmy tam łóżko i czekaliśmy na nieznanego gościa. Dopiero wieczorem, pod osłoną mroku, Staszek Głowacki, jeszcze z jakimś nieznajomym przyprowadzili mocno poturbowanego człowieka. Z trudem wprowadziliśmy go na poddasze. Po nakarmieniu
i obmyciu położyliśmy chorego do łóżka. Okazało się, że był to więzień polityczny, który wyskoczył
z pędzącego pociągu, ale dość nieszczęśliwie, bo go nieprzytomnego, leżącego obok toru znalazł polski kolejarz. Sam zaciągnął go w krzaki, aby nie znalazł go ktoś niepowołany, a sam pobiegł do Głowackiego, aby rannego gdzieś umieścić. Jeszcze tego samego wieczoru udałem się do doktora Hernicha, z prośbą, aby natychmiast przyszedł do rzekomo chorej babci. W tajemnicy powiedziałem mu, jakiego będzie miał pacjenta. Po zbadaniu chorego okazało się, że był silnie potłuczony i co gorsza miał zapalenie płuc. Od tej pory doktor przychodził do nas codziennie, oficjalnie odwiedzał staruszkę babunię, a po odbyciu tej wizyty szliśmy razem na poddasze, aby leczyć oraz porozmawiać i pocieszyć naszego podopiecznego.
Nadeszły Święta Wielkanocne, więc cała nasza grupa udała się na poddasze ze święconym jajkiem dla naszego delikwenta. Ucieszył się bardzo tymi odwiedzinami. Otworzyliśmy okna, aby weszło trochę świeżego powietrza. Nad stawem, co chwilę słychać było strzały z moździerzy, gdyż chłopcy strzelali na wiwat. W czasie rozmowy Staszek Głowacki pochwalił się, jaki to rewolwer przyniósł dla naszego chorego, aby miał się czym bronić po odjeździe od nas. Zarepetował go, ale tak nieostrożnie, że rewolwer wypalił, ma się rozumieć w podłogę. Całe szczęście, że w tym czasie w kilku miejscach odezwały się wystrzały na wiwat tak, że ten wystrzał nie zwrócił niczyjej uwagi. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności było też to, że oficer niemiecki, który zajmował pokój na dole, pod pokoikiem naszego chorego wyjechał na urlop świąteczny, a więc pokój był wolny. Ba, żeby to pusty ! Gdy zszedłem na dół struchlałem. Kula z rewolweru przebiła sufit, rykoszetem odbiła się od wazonika, który stał na oknie i przeleciała tuż koło głowy mojej córki, która bawiła się lalką na tapczanie. W końcu znalazła się na podłodze na środku pokoju. Porwałem córkę w ramiona i wycałowałem,
z uciechy, że się jej nic nie stało. Zaraz też zabrałem się za zacieranie śladów po kuli. Najwięcej miałem kłopotów z dziurą w suficie, ale jakoś zalepiłem ją gipsem i pomalowałem wapnem. Po dziurze nie zostało nawet śladu. A gdy po kilku dniach wrócił niemiecki oficer z urlopu, wszystko było już jak dawniej.
Kiedy nasz podopieczny czuł się już na siłach odjechał furmanką na wschód za San.
Kto to był do dzisiaj nie wiem.

  Kilka dni po odjeździe naszego chorego otrzymałem rozkaz, aby przygotować granaty do transportu. Była to już wiosna 1944 roku. Niezwłocznie przystąpiliśmy do tej pracy. Ostrożnie wyjęliśmy granaty ze schronu, który był w naszym ogrodzie, dobrze zamaskowany krzewami bzu. Kilka granatów odłożyliśmy, aby spróbować czy dobrze działają. Próby nad Sanem dokonali kpt. "Lis", "Zend" i "Jan", wypadła ona nawiasem mówiąc znakomicie. Wszystkie granaty przeznaczone do próby sprawdziły się. Ja zaś w tym samym czasie przeniosłem skrzynki ze schronu pod ścianę budynku gospodarczego, bliżej furtki do lasu. Następnie zamaskowałem je gałęziami. Dopiero drugiego dnia późnym wieczorem, gdy już było zupełnie ciemno, dano mi znać, że furmanka wraz z ochroną A.K. czeka na wydanie granatów w lesie koło cmentarza. W momencie, kiedy wychodziliśmy z domu na podwórze, spostrzegliśmy snop światła z reflektora umieszczonego w oknie Szkoły Rzemiosł, który jak latarnia morska, co kilka sekund przesuwa się przez ulicę i nasze obejście, mniej więcej na wysokości jednego metra od ziemi. W takich warunkach załadunek okazał się niemożliwy. Cóż było robić. Plany były różne. Wreszcie wpadłem na pomysł, aby spowodować sztuczna awarie w elektrowni miejskiej. W tym czasie mieszkał u nas Stanisław Bąk, pracownik gminy, który miał przepustkę zezwalającą na poruszanie się w obrębie miasta w godzinach policyjnych. Okazało się, że on także należał do A.K.
Jego to wysłaliśmy do elektrowni na poufną rozmowę z kierownikiem. Po pewnej chwili w całym mieście zgasło światło. Korzystając z tej ciemności załadowaliśmy granaty do furmanki, która pod osłoną nocy
i ochroną partyzantów odjechała leśną drogą w kierunku wschodnim.
   Na terenie Rudnika, Kopek, Koziarni, i Tanogóry istniało jeszcze kilka komórek A.K., do których m.in. należał Frankiewicz, miejscowy dentysta. On to otruł się w momencie, gdy przyszło po niego Gestapo.
Do komórek należeli także Tobola, leśniczy Pinczakowski - obaj zginęli z rąk niemieckich, oraz ks. Reichert, który w dzień chodził z brewiarzem a w nocy z innymi pracował dla partyzantów i prowadził działalność dywersyjną.

  W lipcu 1944 roku Armia Radziecka wyzwoliła nasze miasto, a w dniu 25 września zgłosiłem się do służby
w Odrodzonym Wojsku Polskim. Tak zakończyła się nasza praca, która nie była łatwa, wymagała wielkiego opanowania, ostrożności, odwagi a niejednokrotnie ryzyka a poświęcenia.

Od redakcji:
Władysław Patronowicz zmarł w 1984 roku.
Został pochowany na cmentarzu parafialnym w Rudniku nad Sanem.

[Władysław Patronowicz, "Przegląd Rudnicki 3/2005]


3.12.2005

W rudnickich sklepach i kioskach można już kupić nowy "Przegląd Rudnicki".
Jest to numer 3/2005 (35).

                                       
  
W najnowszym Przeglądzie można przeczytać :

Szanowni Czytelnicy
Liczymy na twoją szczodrość !!
Wiadomości rudnickie
Agnieszka Drzymała, Anna Drelich - Od września do grudnia
Anna Drelich - Łowiecki biznes
Jan Maciej Łyko - Pielgrzymka do Ziemi Świętej
Nadleśnictwo Rudnik - Po naukę do lasu
Agnieszka Drzymała - Fotografia to jego pasja
Anna Drelich - Szklarz z artystyczną duszą
Stanisław Gazda - Młodzież i alkohol
Agnieszka Drzymała - Promocja gminy
Przegląd historyczny
Władysław Patronowicz - Garść wspomnień z czasów okupacji niemieckiej
Anna Drelich - Życie sportem pisane
Przegląd Młodych
Alicja Szymonik - Wakacje z językiem angielskim
Michał Rosół - Kabaret ? Dlaczego nie ?



2.12.2005

Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku.

Po miesiącu działalności zamknięto dom starców

     Już go nie ma !

 Rodzinny Dom Pomocy w Rudniku - Stróży funkcjonował tylko przez miesiąc. W połowie listopada wyprowadziła się z niego ostatnia i zarazem jedyna pensjonariuszka.
- Sama nie potrafię dokładnie powiedzieć, dlaczego zamknięto tę placówkę. Faktycznie wyprowadziła się mieszkająca tam starsza kobieta, ale na jej miejsce mieliśmy już troje innych chętnych, między innym
ze Stalowej Woli i Jeżowego. Do opuszczenia domu starców zmuszona została natomiast kobieta opiekująca się ośrodkiem - powiedziała nam kilka dni temu Władysława Binkowska, kierownik Ośrodka Pomocy
Społecznej w Rudniku.
 Zdaniem kierowniczki OPS-u, za zamknięciem Rodzinnego Domu Pomocy stoją pieniądze, a właściwie ich brak. - Zaczynając każde przedsięwzięcie należy się liczyć z pewnymi kosztami, jakie trzeba ponieść,
by kiedyś przynosiło ono dochody. Tak też jest w przypadku naszego domu starców - twierdzi Binkowska.
- Brakuje w nim niezbędnego wyposażenia, które przecież trzeba za coś kupić. Jest rzeczą niemożliwą, żeby od razu zarabiać na tym ośrodku. Moim zdaniem właśnie brak możliwości zarabiania pieniędzy na placówce spowodował zamknięcie Rodzinnego Domu Pomocy.
Innego zdania jest Róża Wraga, pracownica rudnickiego magistratu. - To nieprawda, że zamknęliśmy dom starców w Rudniku - Stróży. Tak naprawdę, to nawet oficjalnie go nie otwarto. Pojawiły się przed nami problemy natury formalnej, których jeszcze nie zdołaliśmy pokonać - mówi urzędniczka. Jak powiedziała
nam Wraga, dom starców zostanie ponownie otwarty na początku przyszłego roku. Do tego czasu powinny zostać wyjaśnione wszystkie kwestie dotyczące sposobu prowadzenia domu oraz tego, kto powinien figurować jako jego organ założycielski.

 [dag, Sztafeta]

1.12.2005

Z cyklu - W prasie lokalnej o Rudniku.

Krótkie wspomnienie o Bronisławie Gancarzu, rudnickim olimpijczyku.

    Życie sportem pisane.

 Pozostawił po sobie wiele pamiątek i nagród sportowych. A wśród nich medale, dyplomy, puchary, wieńce laurowe, albumy. Zapisał się w historii światowego i polskiego sportu. Przedwojenny biegacz, który swój maraton zaczął w Rudniku, a skończył na igrzyskach w Berlinie.
Lekkoatleta Bronisław Gancarz urodził się 31 października 1906 r. w Rudniku nad Sanem. Był synem Walentego Gancarza i Anieli Mierzwo. Ukończył szkołę podstawową w Rudniku, a potem ośmioklasowe gimnazjum im. S. Czarneckiego w Nisku typu humanistycznego.

       Urodzony sportowiec

  Od najmłodszych lat interesował się sportem. Już w szkole był członkiem Strzeleckiego Klubu Sportowego "Orzeł" w Rudniku. Grał w piłkę nożną i siatkówkę. Jednak najbardziej ukochał sobie inną dyscyplinę sportową, a mianowicie biegi. Swoją kondycję ćwiczył biegając po kilka kilometrów dziennie leśnymi dróżkami. Przyszły olimpijczyk wyróżniał się wśród rówieśników dobrymi warunkami fizycznymi. Był wysoki, dobrze zbudowany, dzięki czemu z łatwością wygrywał ze szkolnymi konkurentami.

                                       

   
Bronisław Gancarz (w środku) z kolegami w czasie przejażdżki     

Po zdaniu matury w 1928 r. rozpoczął naukę na Politechnice Lwowskiej. Wtedy też wstąpił do lwowskiego klubu sportowego Pogoń. Jako członek Pogoni nie tylko uprawiał biegi w sekcji lekkoatletycznej, również grał w piłkę nożną. Mając do dyspozycji trenera i stadion sportowy mógł rozwijać swoje umiejętności. Zaczął biegać na długich dystansach (od 10 do 25 kilometrów), a także trenować bieg maratoński. Rok później ukończył Szkołę Podchorążych Piechoty w Gródku Jagiellońskim i 38 Pułku Piechoty Strzelców Lwowskich w Przemyślu. Niestety sport pochłaniał go do tego stopnia, że nie wytrzymał zbyt długo na politechnice.
W 1931 r. przyszły maratończyk podjął studia na Uniwersytecie Poznańskim. Zapisał się do Studium Wychowania Fizycznego. Przez, cały okres studiów brał udział w licznych imprezach sportowych, z których przywoził medale i inne nagrody. Co ciekawe, mimo iż był studentem uczelni poznańskiej, zawsze na zawodach reprezentował lwowski klub Pogoń.

                                                              

  Bronisław Gancarz (drugi od prawej) z kolegami ze Szkoły Podchorążych Piechoty w Gródku
Jagiellońskim - marzec 1929 r.

          Rekordzista

Jego wyników sportowych, mogłoby mu pozazdrościć wielu sportowców.
Był trzykrotnym mistrzem Polski w maratonie (1933 r., 1934 r., 1936 r.). W 1933 r. jego najlepszy czas wynosił 2:49,14, w 1934 r. - 3:00,12, a w 1936 r. - 2:45,28. Dwukrotnie ustanowił rekord kraju w biegach na 20 i 25 kilometrów. Podczas mistrzostw Polski w Wilnie, w sierpniu 1933r., dobiegł do mety uzyskując czas 2:49,13.8. Natomiast trzy lata później we Lwowie jego życiowy rekord wynosił 2:45.28,2. Rudniczanin zapisał się też w historii olimpiad. W latach przedwojennych był jednym z nielicznych sportowców
o rzeszowskim rodowodzie, którzy wzięli udział w igrzyskach olimpijskich. Biegacz z Rudnika reprezentował Polskę na olimpiadzie w Berlinie w 1936 r., uczestniczył w biegu maratońskim. Jednak z powodu kontuzji ścięgna Achillesa nie zajął żadnego znaczącego miejsca. Nie chcąc jednak sprawić zawodu swoim kibicom nie zszedł z trasy, tak jak to uczynił wtedy drugi reprezentant Polski - Kazimierz Fiałka. Z czasem 3:03.11,0 Bronisław Gancarz dobiegł do mety jako 33 zawodnik. W rok po olimpiadzie ukończył studia i rozpoczął pracę w gimnazjum w Dolinie koło Stryja, był nauczycielem wf i przysposobienia obronnego.

      W czasie okupacji ...

W 1939 r. wstąpił w związek małżeński z Marią Kostecką. Tego samego roku w sierpniu wraz z żoną przyjechał na wakacje do Rudnika. Tu zastała go mobilizacja. Podczas walk obronnych we wrześniu 1939 r. dowodził plutonem w jarosławskim 3 Pułku Piechoty Legionów (w stopniu podporucznika). Po ogłoszeniu kapitulacji w zgrzebnym ubraniu dostał się pieszo do Rudnika, przybył do domu Walerii i Juliana Czarnych.
W swoim rodzinnym mieście spędził cały okres okupacji. Pracował w spółdzielni Społem, prowadząc skup jajek. - Mimo wszystko nadal trenował biegi, przez co niejednokrotnie narażał się na wielkie niebezpieczeństwa. Wiele razy niemieccy żołnierze pod bronią doprowadzali wujka do domu - opowiada Halina Pięta, siostrzenica sportowca. Od czerwca 1943 r. do okresu wyzwolenia Rudnika, czyli do października 1944 r. ukrywał się przed Gestapo. Poszukiwany był za przynależność i działalność w organizacji podziemnej AK. - Pamiętam, że Niemcy przyszli do nas do domu po wujka dwukrotnie. W naszym domu ukrywał się również brat żony wujka, który uciekał przed Ukraińcami - wspomina jego siostrzenica.
- Około godziny 3 lub 4, kiedy zorientowaliśmy się, że idzie gestapo, wujek z kolegą uciekli na strych.
Potem przez okienko wyskoczyli na dach. Dzięki temu udało im się uciec przed gestapowcami.
Jednak Niemcy nie dali tak łatwo za wygraną. Przeszukali cały dom, powyrzucali wszystkie ubrania z szaf. Następnie kazali nam się ustawiać kolo tej sterty rzeczy. Powiedzieli, że jeśli nie powiemy, gdzie jest wujek, to nas rozstrzelają. Bardzo się bałam, ale babcia wzięta nas, to znaczy dzieci, objęła i powiedziała,
że pójdziemy się modlić. Wtedy Niemcy postali jeszcze chwilę w domu, a potem wyszli.
W październiku 1944 r. B. Gancarz rozpoczął pracę w gimnazjum w Rudniku, gdzie zaczął organizować sport. Jednak wkrótce powołany został do Ludowego Wojska Polskiego, w którym służył do dnia zwycięstwa.
Był wykładowcą w lubelskiej Oficerskiej Szkole Intendentury. 1 maja 1945 r. awansował do stopnia porucznika. Po demobilizacji (27 września 1945 r.) zamieszkał ponownie w Rudniku. Podjął pracę w tutejszym gimnazjum i liceum jako nauczyciel wychowania fizycznego. Organizował szkolne zawody w piłce nożnej, siatkowej, w koszykówce i lekkoatletyce.

       Wierny do końca...

  Po wojnie kontynuował karierę sportową, ale nie odniósł już większych sukcesów. Brał udział w zawodach lekkoatletycznych m.in. w Krakowie, Łodzi, Poznaniu. Występował w barwach Cracovii (1946 - 1949), Ogniwie Kraków (1950 - 51, 1954), Unii Ruda Śląska (1952 - 1953). Ze sportu nie zrezygnował nigdy.
Nawet gdy po ciężkiej chorobię serca nie mógł brać czynnego udziału w życiu sportowym jako zawodnik, zajął się organizacją sportu. Poza tym przez długie lata był sędzią piłkarskim, działał w rudnickim Orle.
Zmarł 30 września 1960 r. Pochowany został na rudnickim cmentarzu.
Można powiedzieć, że olimpijczyk z Rudnika był wzorem, nie tylko dla swoich uczniów, także dla wielu nam współczesnych sportowców. - Prowadził zdrowy tryb życia. Zdrowo się odżywiał nie pił alkoholu, nie palił tytoniu - opowiada Halina Pięta. - Był również bardzo towarzyski. Mimo iż studiował w innych miastach, miał wielu kolegów w swoim rodzinnym mieście. Przez cały czas utrzymywał z nimi łączność. Cieszył się dużym autorytetem w swoim środowisku. Jeden z jego dowódców pisał o nim: "Niezwykle ambitna i o silnej woli jednostka, ale prawie wyłącznie w dziedzinie sportowej. Marzy o rekordach na bieżniach i nic więcej."
I faktycznie te młodzieńcze marzenia udało mu się spełnić. Osiągnął sukces na bieżni, ale nie tylko ... zapamiętano go też jako wspaniałego nauczyciela, w którego ślady poszło wielu jego uczniów.
Chcąc więc uczcić jego pamięć członkowie Klubu Sportowego "Orzeł" oraz burmistrz miasta Benedykt Cebula postanowili nazwać stadion sportowy w Rudniku jego imieniem. Kamień i tablica pamiątkowa poświęcona Bronisławowi Gancarzowi stanęła na tutejszym stadionie w październiku 1991 r. I od tego czasu Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji nazywany jest również "Gancarzówką".

[Anna Drelich, Sztafeta]